Recenzja serialu

Wiedźmin: Rodowód krwi (2022)
Sarah O'Gorman
Vicky Jewson

Tysiąc lat przed Geraltem

Rozpięty między chęcią opowiedzenia autonomicznej historii a wymuszoną kwestiami komercyjnymi służalczością względem serialowego uniwersum – czego dowodem jest zatrudnienie Joeya Bateya,
Jeden elf powie tak, drugi elf powie inaczej, ale historię i tak napisze zwycięzca. Chociaż w tym wypadku nie ma się czym chlubić, bo stara prawda, że prawdziwym potworem jest drugi człowiek, u Andrzeja Sapkowskiego wybrzmiała bez nutki fałszu. Ludzkość, choć niepozbawiona przecież dobra, prawdy i piękna, to istny wrzód na ciele Kontynentu, rasa despotyczna i grabieżcza, ale, czego zdaje się dowodzić "Rodowód krwi", częstokroć mitologizowane elfy o spiczastych uszach i gładkich licach kryją serca równie mroczne. I to także zasługa literackiej spuścizny Sapkowskiego, którego zniuansowana charakterologicznie fantastyka przyglądała się bodaj każdej fasecie relacji społecznych, politycznych i kulturowych, łączących i dzielących opisywane przez niego rasy, państwa i jednostki, co sprowadzało się z grubsza do konstatacji, że po paru kielichach wychylonych przy knajpianym stole wszyscy jesteśmy tak samo pijani.

Omawiany prequel ani myśli relatywizować problemowych kwestii, analizować zależności, tudzież uszczegóławiać przyczyn i rozwodzić się nad skutkami. Albo może inaczej – zamysł był, ale pozostał niezrealizowany. Nie jest to żadna tajemnica, że na "Rodowód krwi" miały składać się dwa odcinki więcej, a po ostatecznym, śmiałym, niemalże rabunkowym montażu zostały, niczym małe świnki, tylko cztery. Pokłosiem podobnej decyzji jest sytuacja zgoła paradoksalna, bo serial tak czy inaczej ugina się od ekspozycji, aktorzy emfatycznie wygłaszają passusy na tematy przeróżne – równie dobrze mogliby recytować fragmenty z Wikipedii – i w wyniku boleśnie nienatchnionego przedstawienia zdarzeń, z owych historii o historii zostaje w głowie niewiele.

A przecież miała to być zamaszysta opowieść o Koniunkcji Sfer, o świecie człowieka przed człowiekiem, o narodzinach Kontynentu, jakim go znamy, i o potworach, które rozpleniły się stąd aż po linię horyzontu. Faktycznie, dzieje się tutaj dużo, ale serial nie potrafi dźwignąć ciężaru namnażanych przez siebie wątków, które zwykle bywają jedynie zasygnalizowane, są napoczynane i rozwiązywane niemalże w obrębie pojedynczej sceny, albo nie podpiera się ich obrazem i musimy we wszystko uwierzyć na słowo. Tyle że słowa najczęściej smakują tu popiołem, są pozbawione żaru aktorskiej emocji i scenariuszowego bigla, co rozczarowuje podwójnie, kiedy pomyśleć, że "Rodowód krwi" to także rzecz o istotności storytellingu, o wadze mitopoetyckiej narracji, która ma dar budowania i ludowej tożsamości, i historycznego faktu.

Bo nie przypadkiem mamy tutaj ramę fabularną i na kilka minut pojawia się Jaskier, do którego kierowana jest cała ta opowieść i który jako bard ponieść ma ów kaganek dalej. Jest w tym niezaprzeczalnie pewna mądrość, jako że kultywowanie pamięci o nieznanych bohaterach i dawno już zapomnianych wydarzeniach zdolna jest zwrócić utraconą nadzieję tym, którzy padli na kolana pod batem. A kronika zmagań Fjalla, Eile i ich towarzyszy to, jakby nie było, rozdział dla tamtej epoki (akcja osadzona jest ponad tysiąc lat przed Geraltem) kluczowy, bo wichrzyciele z druidem Balorem na czele dążą do siłowego zjednoczenia elfich klanów; przy pomocy i magii, i miecza. Rzeczony Balor to populista próbujący ugrać polityczny kapitał na gadce o klasowych niesprawiedliwościach, ale to kolejny aspekt, który twórcy serialu prędko odpuszczają.

Fjall, strącony z dworskiego piedestału zabijaka, i Eile, z przymusu wojowniczka, z zamiłowania bardka, to jedyne postaci rozbudowane na tyle, że da się o nich powiedzieć więcej niż dwa zdania, choć i te nie będą specjalnie ciekawe. Próbuje się nas przekonać, że dzieli ich wszystko, począwszy od klanowej przynależności, na motywacjach kończąc, ale czuć od tego marnym pretekstem, żeby przeciwieństwa nareszcie się przyciągnęły dzięki sile pożądania. Na drodze dołączają do nich kolejni towarzysze, z których jakąkolwiek osobowość posiada jedynie mistrzyni miecza Scian oraz władająca ogromnym młotem Meldof. Cała reszta to jedynie szum tła, postacie wyciągnięte z kosza z przecenami.

Rozpięty między chęcią opowiedzenia autonomicznej historii a wymuszoną kwestiami komercyjnymi służalczością względem serialowego uniwersum – czego dowodem jest zatrudnienie Joeya Bateya, pełniącego jedynie funkcję marketingowego ornamentu – "Rodowód krwi" ślizga się po bliźniaczych co "Wiedźmin" tematach, ale nie ma czasu i zacięcia, żeby je zgłębić. Fabularne skróty nie ułatwiają nawigacji po tym co, gdzie i dlaczego, a brak dostępu do tego, co bohaterom gra w sercu i duszy, nie pozwala na dostrojenie się do ich poziomu emocjonalnego. Poza paroma sekwencjami akcji, odpowiednio brutalnymi i nierzadko nakręconymi z rozmysłem, serial ożywia się dopiero pod koniec, kiedy dochodzi do nieuniknionego kataklizmu. Ale nie zmienia to faktu, że bardziej interesujące od samej Koniunkcji Sfer wydają się jej konsekwencje. Tyle że wtedy już witają nas nieubłagane napisy końcowe.
1 10
Moja ocena serialu:
5
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones